środa, 17 maja 2017

Pyrkon 2017

Minęło kilka lat od mojej ostatniej wizyty na Pyrkonie, dlatego dałam się złapać na wszystkie niedogodności: po pierwsze nie zdążyłam się zarejestrować na punkty programu, po drugie nie zaklepałam miejsca w pociągu ani noclegu na czas, po trzecie załatwiając te rzeczy na ostatnią chwilę (jakoś miesiąc wcześniej) nie mogłam przewidzieć jaka będzie w czasie konwentu pogoda. Była fatalna, co na pewno wpłynie na tegoroczną frekwencję i obawiam się, że w tym roku wyjątkowo rekord nie zostanie pobity.

Yoda, zdj Karolina Cisowska
Nie wiem jak udało się rozwiązać problemy z kolejkami bo nie widziałam ich w ogóle. Proces wydawania identyfikatorów był mocno uproszczony, nie było torebek z różnościami, program wyglądał niezbyt fancy. Strasznie mi w nim przeszkadzało to, że nie było nazwisk prowadzących przy prelekcjach. O tym, że prelekcje były prowadzone przez znane mi osoby dowiadywałam się niestety najczęściej po fakcie. Był też problem z obfotografowaniem wielu punktów programu w trakcie ich trwania, bo w pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że mediom wolno wchodzić tylko na sam początek, co ograniczało do jednego na raz.  W ten sposób większość czasu spędziłam robiąc zdjęcia wystawom i stoiskom.

Sama też prowadziłam kilka punktów programu. Miałam spore zadanie w postaci spotkania autorskiego z Robertem Szmidtem, z którego powieściami nie miałam wcześniej okazji zbyt wiele obcować. Powiedzmy, że to nie jest do końca mój styl. Robert pisze o kosmosie bardzo męsko, i nie mam na myśli, że oczekuję od prozy by była kobieca, ale jego książki są tak bardzo męskie jak kobieca jest romantyczna literatura kobieca. A propos romantyzmu, to mój panel „Żyć bez ciebie nie mogę” z Strzygielskim, Protasiukiem, Przybyłkiem i Ćwiekiem miał być właśnie o emocjach i romantycznych uczuciach, ale padło niefortunne nazwisko „Dukaj” i wszystko zmieniło się w transhumanistyczną dywagację o motywacjach u istot po transcendencji, transhuman, posthuman i AI. Ostatecznie nie wiem czy słuchacze dostali to, po co przyszli, ale wierzę, że bawili się równie dobrze jak moi goście.
Peter Watts zdj Karolina Cisowska
Ostatni panel o grach z powodu unikania nadmiernego tematu głównego nurtu zszedł na nostalgiczne gry z lat dziewięćdziesiątych a nawet z czasów przed wejściem PC. Moimi rozmówcami byli Adam Famma, Paweł Majka, Marcin Podlewski, Robert Szmidt i Marcin Przybyłek. Jako, że ostatnio ciężko prócz Wiedźmina wskazać zbyt wiele gier będących adaptacjami powieści, to temat dał nam pretekst by wrócić do czasów Stalkera, Diuny, Dante’s Inferno, Władcy Pierścieni i porozmawiania o Metro 2033.
Trochę za późno dowiedziałam się o Blizzone i strefie gier, gdzie można było wziąć udział w rozgrywkach gier elektronicznych na żywo. Co mnie zastanowiło to spokój i skupienie wszystkich tam obecnych. Jestem pewna, że gdyby udało mi się tam dostać do Heroes of the Storm i gdyby dopuszczono mnie do gry to stanowiłabym atrakcję dla ludzi, którzy jeszcze nigdy nie słyszeli takich wiązek i nie widzieli takiej ekscytacji.

Peter Watts i ja zdj Tomasz Lisaj

Fantastycznie promowały się Gwiezdne Wojny. Praktycznie całe piętro Literackiej było zastawione strojami, modelami i wszystkim związanym z tematem, nie mogłam oderwać od nich obiektywu.
Bardzo się cieszę, że w końcu miałam też okazję poznać Petera Wattsa, jednego z moich ulubionych pisarzy. Kiedyś przygotowywaliśmy z Adamem Rotterem sesję fotograficzną inspirowaną jego powieścią „Starfish”. Jak się okazało pamiętał naszą sesję zdjęciową i rozpoznał mnie. Poprosił nawet o wspólne zdjęcie i przestał się dziwić czemu napastuję go z aparatem przez cały czas trwania jego dyżuru autorskiego. Jest przesympatycznym i bardzo otwartym człowiekiem z dystansem do siebie i świetnym poczuciem humoru. Nie mogę się doczekać jego kolejnej wizyty w Polsce, bo obiecał zabrać nas na piwo i to oficjalnie:  http://www.rifters.com/crawl/?p=7251
Majka, Ruda, ja zdj Tomasz Lisaj


Miałam okazję zobaczyć tych wszystkich ludzi za którymi zdążyłam się stęsknić, a nawet tych, za którymi jeszcze nie zdążyłam. Niestety konwent był na tyle duży, że więcej z nich miałam okazję minąć niż dorwać na konstruktywną rozmowę.

W drodze powrotnej rozbawiło mnie to, że nauczeni przykładem z podróży w tamtą stronę (gdy pociąg był wypchany jakby zmierzał do obozu) staliśmy w wejściu, bojąc się, że jeśli ruszymy się do przodu to zablokujemy się tam, albo ktoś zajmie nasze miejsce i nie damy rady wrócić. Było głośno, ale dało się oddychać, więc czuliśmy się wybrańcami. W końcu nie mogłam tam już wytrzymać i weszliśmy do przedziału. Jak się okazało tuż przy wejściu były jeszcze wolne siedzenia, cały wagon był właściwie bardziej pełny miejsca niż ludzi. Nikt z nas stamtąd mimo braku rezerwacji, nie przepędził aż do końca podróży a nasi współtowarzysze trwali aż do Warszawy w tym wejściu, nie chcąc się ruszyć, wierząc, że złapali pana Boga za nogi. Trochę jak współczesne społeczeństwo.
Jeśli macie ochotę zobaczyć zdjęcia z imprezy, zapraszam was na galerie:

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Prykon nad prykony


"Ordnung" Zdj Adam Rotter dla VanDerBook
Pyrkon był szalony. Jakkolwiek wszyscy przygotowywali się na tłum nikt nie sądził, że zeszłoroczny rezultat zostanie pobity już w połowie konwentu. Mimo, że wszystko szło sprawnie to kolejka ciągnęła się niewyobrażalnie. Tylko fakt, że byłam w programie uchronił mnie przed kilkoma godzinami integrowania się pod drzwiami targów. Zanim dotarłam brakowało już i laminatów i smyczy i wszystkich innych gadżetów, które daje się razem z wejściówką, a to się chyba jeszcze nie zdarzyło.
Zdjęcie Adam Rotter dla VanDerBook
Targi już w południe były obstawione i duszne od ekscytacji. Było tych różności tyle, że wątpię, żebym miała szansę obejrzeć je wszystkie w ciągu trzech dni. Już pierwszego dnia przechadzały się terenem tłumy przebranych cosplayerów - trzeba przyznać, że z roku na rok cosplaye są coraz profesjonalniejsze. Już nie kojarzą się z zaniedbanymi nerdami i otaku wciągającymi zbroje na nieporadne, przyduże ciałka. Chyba więcej niż połowa reprezentowała sobą poziom, którego nie musielibyśmy się wstydzić przed ludźmi spoza fandomu.
Pan Miś, zdj Adam Rotter
Wystawy to było coś wielkiego. Miasteczko post-apo, fallouta, smok, transformery, obcy, lego-millenium i pewnie zylion innych, których zwyczajnie nie zdążyłam obejrzeć robiły gigantyczne wrażenie. Prócz tego pełno było fajnych inicjatyw, jak tworzenie gigantycznej tęczy nyan-cata z ludzkiego pociągu, budowanie czołgu z kartonów czy robienie zdjęć z drona tłumowi ustawionemu w napis "Pyrkon". Od strony targów imprezie nie było co zarzucić.

Ale jest ta druga strona.
Ted Chiang, zdj Adam Rotter
Spodziewając się, że ludzi będzie więcej chciałam na własny użytek zbadać czy będzie więcej ludzi z fandomu czy spoza fandomu oceniając po ilości osób zebranych na prelekcjach, zwłaszcza w literackim. Niestety to się nie udało. Po raz pierwszy na konwencie po zajęciu wszystkich miejsc siedzących zamykano drzwi i nie wpuszczano nikogo. Znaczyło to, że spośród 25 tys zebranych tylko 400 osób mogło uczestniczyć w samej konferencji literackiej. Odbywały się zaledwie dwa literackie wykłady na raz, w dwóch salach po około 200 miejsc, a pod drzwiami stały zebrane tłumy odesłane z kwitkiem. Literacki nigdy nie był przeludniony, tych zainteresowanych literaturą zawsze jest najmniej, ale co musiało się dziać w naukowym, LARP/RPG, manga/anime na scenach itd mogę sobie tylko wyobrazić.



Adam Podlewski z antologia Wolsung, zdj AR dla VDB
Podczas widowiskowego rozdania identyfikatorów Pyrkonu nagrody otrzymał między innymi Michał "Puszon" Stachyra. Natomiast Echopraksja i Paweł Paliński otrzymali nagrody NF. Jestem usatysfakcjonowana.

Z wniosków zasmuciło mnie jeszcze, że Ted Chiang, chyba najbardziej nagradzany pisarz obecnie nie miał swojego punktu programu, a podczas jego rozdawania autografów praktycznie nie było kolejki. Inna sprawa z Dmitry'em Glukhowskim, do którego kolejki przekroczyły wszelkie oczekiwania, tłum zawierał kilka setek ludków w kilkunastometrowym, grubym poskręcanym wężyku.

Okładka naszego tomu antologii, zdj Adam Rotter
Podobno pojawił się Korwin. Żeby nikt go nie przeoczył przeszedł się krokiem króla w obstawie ochrony pyrkonowej, właził na atrakcje bez kolejki i próbował politycznej działalności. Gdyby przyszedł jako normalny uczestnik zrobiłoby to na mnie wrażenie, ale takie szarogęszenie się mnie nie kupiło. Nie dziwi mnie, że rzucono w niego jajem.

Bardziej osobiście
Premiera pierwszego tomu Antologii Wolsung odbyła się z satysfakcjonującym rozmachem. Jako jeden z autorów drugiego tomu jestem zachwycona, że moi wydawcy to profesjonaliści nie tylko jak na fantastykę. 

Od wejścia ścisnęło mi się serce gdy zobaczyłam gigantyczny roll-up z okładką drugiego tomu. Zewsząd patrzyły na mnie wolsungowe postacie z plakatów, hostessy napadały oferując demo a na stole piętrzyły się apetycznie książki. Ludzie pytali, interesowali się, kupowali i naprawdę cieszyli się z zakupu. 


Podoba mi się identyfikacja wizualna wydawnictwa i logo (doceniajcie tego waszego grafika, bo jest czarodziejem!) Jak na literaturę taka sprawna działalność marketingowa to zupełne zaskoczenie, dlatego wróżę Van Der Bookowi dobrą przyszłość. 
Stoisko Kuźni Gier, zdj Adam Rotter dla VanDerBook

Połączenie miłości do fantastyki i literatury ze smykałką do marketingu to bardzo rzadka ale cenna cecha i ten identyfikator promotora fantastyki dla Puszona niespecjalnie mnie dziwi. Wolsung cieszy się rosnącą popularnością i marką nie tylko na polskim rynku. Świat wciąga graczy RPG, ale nie tylko. Ja graczem nie jestem, a czułam się w świecie Garnka bardzo dobrze pisząc swoje opowiadanie. A propos, tort na dziesięciolecie Kuźni Gier był bardzo ładny i bardzo smaczny.


Panel, A.Zimniak, A.Smuszkiewicz, M.Parowski zdj Tomuś Tixon
jw zdj Tomuś Tixon
Prócz niemal wszystkich okołopuszonowych punktów programów zaliczyłam też własne. Pierwszym był panel z tuzami fantastyki, to jest Maciejem Parowskim, Andrzejem Zimniakiem i Prof. dr hab. Antonim Smuszkiewiczem. Panowie niemal prowadzili się sami, pan prof. nawet nie potrzebował pytań, a choćby je otrzymał to i tak wykładał tak, jak sobie z góry założył. Maciej Parowski i Andrzej Zimniak jak zawsze byli czujni, uważni i doskonale rozumieli pytania, które im się zadawało. Mnie tłum ludzi i istotność moich gości trochę zgniótł. Zawsze boję się, że w takich momentach widownia zastanawia się "co to tlenione bydlęcie wie o fantastyce i po co ona tam siedzi?" albo "po co usadzili tam dziecko"? Na szczęście nie pierwszy raz współpracujemy z Maćkiem i on potrafi zawsze uratować sytuację a moją niezdarność wynagrodzić humorem.

Drugi panel z wydawcami wyszedł już swobodnie, mimo, że wszyscy zmuszeni byliśmy improwizować z powodu warunków. Panowie z Insignis i Wydawnictwo Miejskie Posnania zdradzali sekrety wydawców.
Panel wydawców, Insignis, WMPosnania zdj Adam Rotter
Dowiedziałam się między innymi, że kolejny autor w uniwersum Metro to niemal debiutant. Chyba nie chodziło o Schmidta? No bo jaki z niego debiutant? Prócz tego omawialiśmy kwestie finansowe, kwestie doboru tekstów i dystrybucji.

Wyjątkowo spodobała mi się prelekcja Adama Podlewskiego o muminkach jako literaturze post-apo. Ktokolwiek ma szansę udać się na WTFca Podlewskiego, niech się uda. Ten człowiek potrafi być interesujący i zabawny bez względu na to o czym mówi, a jego prelekcja miała taki twist, że... ugh.

Po panelu, zdj Adam Rotter

A dziwnie rozczarowana byłam Michałem Cetnarowskim mówiącym o posthumanizmie. "Michał Cetnarowski opowiadający o posthumanizmie" mieści się w pierwszej dziesiątce moich pragnień, ale może dlatego, że sama przygotowuję się do magisterki o trans- i posthumanizmie, a może dlatego, że był zbyt trzeźwy nie powiedział mi niczego nowego i niczego porywającego.



Najbardziej osobiście
Toudi i ja zdj Adam Rotter

Pyrkon był jak zawsze bardzo kolorowy i bardzo męczący. Dziękuję serdecznie Toudiemu za opiekę, Ubikowi i Jo za towarzystwo, Adamowi Podlewskiemu, Baribalowi, Dzikowi, Tixonowi, Serenity i Ani Kańtoch za wsparcie, Phellemowi i Dawwiemu za zgłoszenie mnie do Zajdla (lol), Puszonowi, Simonowi i Kuźni Gier za antologię i Adamowi za zdjęcia. Jak kogoś pominęłam to trudno.


niedziela, 21 grudnia 2014

Drobne ogłoszenia parafialne

Nie wybierając się w tym roku na którykolwiek z konwentów przed Pyrkonem straciłam szansę zarówno na spotkania towarzyskie, uczestniczenie w bardzo mądrych, bardzo nudnych (a najczęściej zarazem jedno i drugie) prelekcjach, wpychanie się na cudze imprezy jak i szansę na zyskanie jakiekolwiek pretekstu dla którego mogłabym napisać notatkę do bloga. Tak czy inaczej tematów innych, tych „przyokazyjnych” jest na tyle sporo, że pozwolę sobie o nich napomknąć.


„Ostatni dzień pary” od strony subiektywnej i sentymentalnej
Jakiś czas temu w wyniku między innymi mojej pracy pojawiła się ebookowa antologia „Ostatni dzień pary”, o której od dłuższego czasu nikt ze znajomych nie może już słuchać. Usilne starania żeby wypromować ją wszystkimi możliwymi kanałami spowodowane były między innymi tym, że ma dla mnie duże znaczenie sentymentalne. Prócz tego, że przez ten konkurs po raz pierwszy pojechałam na konwent, to można to nazwać moim z Grześkiem „spa” Piórkowskim wspólnym debiutem na papierze, i w pewnym sensie przypieczętowaniem naszej długoletniej przyjaźni. Zwłaszcza, że on to swoje zwycięskie opowiadanie naprawdę napisał w zakładzie o hamburgera w parę godzin przed końcem konkursu. Tak sobie myślę, że stałe zarobki i praca to jednak to co najczęściej zabija pisanie. Może nawet częściej niż brak czytelników.

Po pierwszej, chudej publikacji z jedną ilustracją chcieliśmy wszyscy czegoś więcej. Uwiodła mnie wizja Toudiego o antologii w absolutnie przegiętym, ozdobnym stylu steam-postapo-punkowym i stwierdziłam, że w realizacji i utrzymaniu spójności pomogę jak tylko będę w stanie. Moje rysunki zdradzają amatorski entuzjazm, za to prawdziwym skarbem okazały się ilustratorki, które udało mi się namówić do współpracy, i które nie dość, że wnikliwie czytały teksty, to jeszcze skrzętnie trzymały się wytycznych. Warunkiem było między innymi to, żeby nie używać narzędzi go grafiki komputerowej; żeby rysunki nie ważyły za dużo aby nie obciążać ebooka, nie miały kantów czy ramek, bo to nie wyglądałoby dobrze w PDFie w kompozycji z tekstem. Miały raczej wyglądać jak przepełnione obrazkami popularne powiastki z drugiej połowy XIX wieku (zwłaszcza click-> Daisy Miller, z tych dla dorosłych), gdzie po kartkach między literami rozsypywały się kostki cukru, bele miękkiego materiału i koronki - bez poszanowania dla współcześnie wyznawanych oszczędności i minimalizmu. Wszystkiego się niestety nie udało zrealizować, ale kiedyś mi się uda ;).

Żałuję, że antologia nie ukazała się na papierze w momencie, w którym ludzie wyrażali zainteresowanie projektem. Pojawienie się w tym czasie recenzji też na pewno by pomogło, no ale niestety nie na wszystko mogliśmy wpłynąć. Teraz mam nadzieję, że ci, którym jeszcze nie udało się znudzić ODP, najpewniej dlatego, że jak dotąd o nim nie słyszeli skuszą się na nabycie papierowych egzemplarzy. Miejmy nadzieję, że czytelnikom uda się oddzielić w ocenie tych ostatnich pracę autorów od pracy wydawnictwa, które nasz projekt wykorzystało w sobie tylko zrozumiały sposób.
Kupić papierowy ODP można tu: Księgarnia Solaris
Pobrać za darmo można tu: Ebook na Historia Vita



Ostatni Dzień Pary w CDAction

Jakiś czas po premierze, kiedy nawet najbardziej spóźnieni patronowie się obudzili i coś napomknęli o ODP odezwała się do nas w końcu redakcja CD Action z prośbą o użyczenie im antologii jako bezpłatnego dodatku do magazynu na płytce, jak to zazwyczaj robią. Nie wiem jak wy, ale ja znałam i czytałam to pismo jako nastolatka, a być może wśród współczesnych nastolatków też znajdą się czytające osoby i ODP trafi do chociażby części z nich. Z tego co mi wiadomo to antologia ma się pojawić jako dodatek do numeru lutowego. Mam szczerą nadzieję, że wieńczący już właściwie projekt ostatni podryg tej edycji okaże się w większym stopniu sukcesem niż rozczarowaniem.


Piórkowski w Miasto Dwa Zero

Przy okazji ogłoszenia tegorocznych zwycięzców konkursu Wydawnictwa Miejskiego Posnania myślę, że warto wspomnieć o zeszłorocznym sukcesie spa, zdobywcy pierwszego miejsca tekstem "Architekt", który z tego co czytałam absolutnie pobił na głowę wszystkie pozostałe. Mogę go śmiało polecić zainteresowanym, jako typowy popis spająkowych umiejętności. Znajdziecie tam i zaskakujące podejście do narzuconego tematu i orgię wyobraźni i nietypowe rozwiązania i typowe z kolei dla autora rozważania. Styl jest za to bardziej niż zwykle przezroczysty. Żałuję, że nie mam w tym momencie większej ilości publikacji do polecenia, ale spa nie wychyla się ostatnio, mimo, że z tego co mi wiadomo cały czas pisze (w przeciwieństwie do mnie). Więcej informacji na temat konkursu i samego opowiadania znajdziecie tutaj: Issuu
Kupić na papierze można tutaj: Księgarnia Arsenał
A gdzieś w gazecie wyborczej można znaleźć jeszcze artykuł o autorze i fragmenty lub całość opowiadania.

kocia okładka kredkami
Esensja jakiś czas temu wypuściła moje opowiadanie, jedno z tych, które autor krygując się mówi, że wyrzuci zaraz po napisaniu a później różnymi gierkami wpycha wszystkim chcącym czytać do gardła mówiąc „to nie jest wołanie o pomoc, wcale a wcale”. Dość dobrze oddaje przygaszony nastrój jesiennej Bydgoszczy. Ma lepszy, bardziej płynny, poetycki styl niż wszystko to, co zdarza mi się poronić teraz, mimo, że napisałam je już ze trzy lata temu, jeszcze na studiach licencjackich. Ma też najfajniejsze ilustracje ze wszystkich jakie dotąd zdarzyło mi się mieć przy tekście, sądzę, że ze względu na nie warto tekst chociażby przejrzeć. Z Eliasz vel A.A.Turkiewicz miałam już okazję współpracować przy okazji antologii i mogę spokojnie stwierdzić, że to najbardziej rzetelna, pracowita i godna zaufania osoba na jaką wtedy byłam skazana. Co więcej, absolutnie profesjonalnie podchodząca do tego co robi i znająca się na rzeczy.
Pierwszy powód dla którego kocham A.A.Turkiewicz
Postaram się żeby przy kolejnej publikacji w Esensji nie zmieniać ilustratora, wysłałam już opowiadanie nieco podobne do "Nazywam się Samotność", tylko jeszcze bardziej pokręcone i tym razem dziejące się w Łodzi, więc jeżeli komuś NsS się podobało, to trzymajcie kciuki za przyjęcie kolejnego. A jeśli jeszcze nie widzieliście, to możecie zajrzeć tutaj: Nazywam się Samotność w Esensji


RW2010

Trafił mi się przypadek z okładką, której nie mogę wybaczyć. Znam tego grafika i wiem, że to bardzo sympatyczny chłopak, ale to chyba nie był jego najlepszy dzień, ewentualnie nie dość się zaangażował. Skojarzenie Vistvarego z kredkami świecowymi wydaje mi się adekwatne, ale może to tylko moja niechęć do nadużywania komputera przy projektowaniu grafik. Do współpracy z RW2010 zostałam nieoczekiwania zaproszona mailowo przez Dawida Juraszka i początkowo nie byłam pewna o co chodzi i co z tego będzie, do dzisiaj nie wiem jak zostałam wyłowiona przed redaktora. Temat religijny mnie przeraził, wolę nie wypowiadać się na niego odkąd jestem już-nie-wojującą-ale-nadal-ateistką, ale skusiła mnie możliwość współpracowania ze spa. Prócz niego w antologii pojawili się Bartłomiej Dzik, wyżej wspomnianym Istvan Vizvary, i Paweł Ciećwierz ze znanych mi piszących. Jeszcze nie czytałam ich opowiadań więc się nie wypowiem. Wiem, że Grześ którego zaoferowano nawet w darmowym demo wziął się za rogi z islamem i to wziął się w sposób, jakiego się po nim nie spodziewałam.
Moje własne opowiadanie podejmuje się tematu religijnego dość pokrętnie opisując wiarę w „Człowieka” i ubierając wierzenia żyjących na wysypisku produktów ludziopobnych w coś w rodzaju afrykańskiego „kultu cargo”. Pomysłodawcą dla końcówki opowiadania był mój brat, któremu je przez to zadedykowałam, a setting wzięłam oczywiście z codzienności w warszawskim zaściankowym small-biznesie. Nie jestem teraz w dobrej formie, chociaż może to i dobrze, bo jeśli byłabym stylistycznym fanatykiem to stwierdziłabym, że o świecie cierpiącym na brak kreatywności najlepiej pisze się w okresach nienawiści do własnego pisania.
Antologię można kupić tutaj: Ebook w RW2010

Ze spraw trochę mniej literackich, ale w dalszym ciągu literackich, to razem z Rotterem zajmujemy się bardzo nerdowatym projektem fotograficznym, adaptacją powieści naszego wspólnego ulubionego autora. O ile opublikowanie rezultatów dojdzie do skutku to będzie to chyba jedyny projekt fotograficzny z moim udziałem, z którego będę dumna.
Postępy możecie śledzić na fp Rotterkadru

Razem udało nam się też wypuścić artykuł o dystopiach w Nowej Fantastyce. Ale swój debiut w NF wolałabym jednak widzieć inaczej.


Obiecuję pojawić się na Pyrkonie z całym zestawem prelekcji. Możecie mi do tego czasu podsyłać jakieś fajne pomysły na nie. Chętnie przyjmę też kogoś do współprowadzenia.

Tymczasem wesołych świąt i mokrego dyngusa ]x)

środa, 13 sierpnia 2014

Avawa


Kiedy ostrzegano mnie, że Avangarda to konwent bardzo mało popularny i jeszcze mniejszy niż małe zadupkony nie chciało mi się w to wierzyć, bo przecież fandom warszawski jest liczny i sam w sobie byłby w stanie zrobić tłum. Ale trochę się przeliczyłam, bo mordy, co prawda, te same i dobrze znane, ale poza nimi tłum chudziutki jak warszawski twaróg. Wszystkiego było może z setka, może z dwie, na moje oko. Nie było zbyt dużo cosplayerów prócz ekshibicjonistek, Star Treka i tych od walki mieczem.

W czwartek zdążyłam tylko zobaczyć wykład dr Oramus na temat Mistycyzmu w Darwinizmie, który był dobry, ale byłby znacznie lepszy gdyby nie fakt, że pani Oramus (która jest moim wykładowcą, więc znam jej standardowe umiejętności) wykładała wszystko łopatologicznie i jak dla laików. Może i słusznie, bo pewnie laików się tam pewnie sporo znalazło, ale przez to my czuliśmy się lekko nienasyceni.

Później pojawiłam się u Marka Golonko, ale tylko towarzysko, więc nie mogę zbyt wiele powiedzieć, może prócz tego, że RPGowców jest bardzo dużo, znacznie więcej niż nas, literaturofilów, a dostają znacznie gorsze budynki. No ale u nich to faktycznie nie są wykłady, prelekcje, sympozja tylko dzielenie się wrażeniami i wspomnieniami, a sam temat jest znacznie bardziej, jednak, trywialny (tak wiem, zaraz zje mnie RPGowa Sowa, Szlaczek i wszyscy inni RPGowcy).

Targi odbywały się w przepięknym gmachu głównym Politechniki, do którego nie mam co przyrównywać własnego Instytutu, ale było wszystkiego może ze cztery stoiska, z niczym, czego bym wcześniej nie widziała.
Następnego dnia miałam okazję iść na prof. Błaszkiewicz, polecam wam jej prelekcje, dlatego, że sama jestem jej uczniem i bardzo lubię jej wykłady, ale niestety musiałam się przygotować do własnej. Tym razem niestety nie pojawił się Maciej Parowski, a sama gdybym miała wybór poszłabym na górę do Zwierzchowskiego.
Ja i Baribal z Weryfikatorium

Dobrze prowadziło mi się prelekcję ze Szlaczkiem o transhumanizmie i mam nadzieję wystąpić z tym tematem ponownie, ale może z czymś nowym, bo kiepsko idzie mi powtarzanie prelekcji, za to o 21:00 z Adamem całkowicie schrzaniliśmy sprawę, nie mogąc się dograć i nie mogąc zagłuszyć jazgoczącego nerda z pierwszego rzędu.

Ciekawie i zabawnie mówiły Ania Kańtoch i Agnieszka Hałas, przeraża mnie jak dużo siedziało tam młodych pisarzy, a każdy z nich myślący, że to jemu się uda. Zaplątał się tam nawet mój tekst i Adasia Podlewskiego. Teraz Adaś ma moje opko a ja mam jego. Będzie znęcajło.

Wyjątkowo udaną i zabawną prelekcję miał Emil Strzeszewski, który być może dzięki charyzmie a być może dzięki doświadczeniu wykładowcy i potrafi być interesującym i zabawnym mówiąc o Platonie, Sokratesie i filozofii. Nie znam innego tak dobrego wykładowcy tego tematu.
Niestety nie widzieliśmy ostatniej imprezy w Grawitacji, bo Otwock daleko a nie można prowadzić po pijaku, ale słyszeliśmy, że już wczesnym wieczorem zabrakło piwa. Gratulujemy świetnej imprezy.
W sobotę w końcu zaczęło się pokazywać więcej cosplayerów, ale dalej nie było ich bardzo dużo. Dzień rozpoczęłam od wykładu Zwierzchowskiego o polskim rynku pisarskim. On jest dla mnie zawsze niczym kawa na rozpoczęcie dobrego dnia i jednocześnie jak kubeł zimnej wody. Nie przejmuj się Marcin, ja i tak będę kiedyś pisarką.

Drugą część warsztatów Esensji zniszczył znowu jakiś nerd z własną grawitacją. Spająk nie mógł mi wybaczyć, że przypadkiem wybrałam nam miejsce w epicentrum jazgotu. Nie lubię ludzi z parciem na przejmowanie cudzych prelekcji i bez pomysłów na własne, tym bardziej, że z reguły nie mają nic ciekawego do powiedzenia. 


Z drugiej strony, zauważyłam, że lepiej się prowadzi na obcych a zainteresowanych niż dla znajomych, często przychodzących z grzeczności.


Większość tłumu zebrała loteria Rebela, żałuję, że zapomniałam wrzucić los. Tuż po niej odbyły się niesamowite pokazy mieczem w których szybka akcja i okrzyki bólu odbywały się w pełni księżyca a jednocześnie przy zachodzącym słońcu. Obawiam się tylko, że występ zostanie okupiony wieloma siniakami uczestniczących w nim.

Wieczorem załapaliśmy się na fetysze, a później poprowadziliśmy z Adamem tym razem udaną prelekcję o przekłamaniach we Frankensteinie.  Niestety jak to z udanymi prelekcjami bywa, późna pora sprawiła, że pojawiło się zaledwie kilka sennych osób. Tym razem w bardzo sympatycznej atmosferze zakończyliśmy, niestety ostatni nasz dzień na Avangardzie.

Nie mam doświadczenia jeśli chodzi o małe konwenty, ale ten trzymał całkiem fajny poziom i nie był zatłoczony kolorowymi otaku.


wtorek, 25 marca 2014

Prykon

Z gwiazdo Rottere zdj Tixona
W krainie Pryków za górami za lasami jest miasto słynące z tego, że niczym się nie wyróżnia mimo bycia drugim największym w Polsce. Poznań jest niezdecydowany: ani duży, ani mały, ani szklany ani staroświecki; ma obskurne uliczki i ogórkowe trambaje, żadnego charakterystycznego koloru, ani czegoś co by go wyróżniało wśród innych polskich miast. Ludzie są uprzejmi, zdystansowani i jakoś tacy ani zamyśleni czy pochłonięci elektroniką jak w wawie, ani pyskaci jak w Krakowie, ani śmiercionośni jak w Łodzi, ani zadumani jak w Bydgoszczy. Nie ma tak dobrego żarcia jak w Lublinie, a hostel prócz obskórności i zapachu sera wyróżniał się prysznicową firanką dupoklejką i klozetową deską opadajką. W tym to właśnie mieście, zapewne z powodu kompleksów na punkcie nijakości, stworzono gigantyczny konwent Pyrkon.

Pierwszym co rzuciło się w oczy po dostaniu się na Pyrkon był gigantyczny budynek targów, których ogrom nijak nie kojarzył się z niszowym charakterem imprezy. Dwadzieścia pięć tysięcy osób dostało się na ich teren bezkolizyjnie i całkowicie bez kolejek, co jest wyczynem, zapewne, nie do pobicia. Wchodziło się klikając bramkę identyfikatorem (niczym sajen sfikszyn) i przechodziło przez młócące powietrze śmiercionośne drzwi. Wznoszące się w środku budynki przytłaczały i dało się w nich zgubić w pięć sekund a potem nie odnaleźć przez godzinę. Dlatego, jako, że zanim wyruszy się w drogę należy zebrać drużynę konwent rozpoczęliśmy oczywiście od piwa z ludźmi z wawy i rozglądania się po cosplayach.

Pierwszą prelekcją, na którą mnie zawiało gdy już oderwałam oczy od tego ogromu wśród, którego nie mogłam znaleźć nic dla siebie był jak zwykle panel Nowej Fantastyki. Panowie mówili o opowiadaniach, które już wyszły, które planują wypuścić. No i Michał Cetnarowski jak zwykle tłumaczył czemu wysyłając mu tekst czeka się kilka miesięcy na odpowiedź, najczęściej odmowną. Maciej Parowski opowiadał o ciężkiej sytuacji z Czasem Fantastyki i o tym, jak to dobrodziejstwo może być kulą u nogi.
Znacznie zabawniejsze były warsztaty na które wybrano statystycznie skopane opowiadania i dość delikatnie obśmiewano najczęstsze błędy popełniane przez młodych pisarzy. To chyba pierwszy dzień, w którym zaczęłam redakcji Nowej Fantastyki współczuć zamiast zazdrościć. Chyba muszę coś dla nich zrobić, na przykład odwdzięczyć im się za troskę i katalogi Yves Rocher dorzucane do mojej prenumeraty i podrzucić numery Redakcji NF naszemu działowi handlowemu. Pewnie się ucieszą z ofert pysznych ekspresów biurowych ;3.


Tego dnia zdążyłam się załapać jeszcze tylko na Charlsa Strossa i jego panel "How to take a proper care of scientific background when writing science fiction", ale weszłam w połowie i nie wyniosłam zbyt wiele. Z fireshow widziałam tylko plecy ludzi przede mną mimo piętnastocentymetrowych koturnów, ale z ochów i achów wnioskuję, że było wspaniałe.

Z powodu potwornego niewyspania i wymęczenia kilkugodzinną podróżą a także z powodu nawyków ludzi zakutych w dyby mikrokorporacji zawinęliśmy się o 21:00 czy 22:00 nie pozwalając sobie na towarzyskie nadrobienie zaległości. A szkoda, bo już zdążyłam wystraszyć Ubików, Malakha a także Krzyśka Piskorskiego i Agę groźbą swojego towarzystwa.

Wyspanie się tylko nieznacznie poprawiło nastrój bo następnego dnia padał deszcz a wiatr łamał parasolki. Zaczęliśmy od spotkania autorskiego z Markiem Huberathem. Pamiętam, że za Markiem pojechaliśmy na Piernikon a potem prawie-że-pojechaliśmy na Skapitularz, na Flakon też zabraliśmy jego książki, a jego nie było, więc tym razem na spotkaniu siedzieliśmy z pustymi rękami. Marek trochę mnie przeraził. Spodziewałam się człowieka mniej... hmm... przyjaznego z aparycji. Spodziewałam się kogoś o niebezpiecznym spojrzeniu, zdradzającego po sobie to jak ponure książki pisze, tymczasem Marek opowiadający Maćkowi Parowskiemu o pogodzeniu swoich książek z tradycyjnie katolickim podejściem do życia wydawał się dość upiorny.
Jakoś potem zaczął się panel o niebezpieczeństwach przyszłości czy coś, z Inglotem, Szydą i innymi panami, nie wiem, bo pamiętam z niego tylko Jacka Inglota. On zawsze dominuje tego typu przemowy i jest wtedy zawsze bardzo śmiesznie, choć czasem sensownie.

Stamtąd ruszyłam na panel o Posthumanizmie, było całkiem interesujące towarzystwo, to jest: Tomasz Kołodziejczak, Państwo Oramus, w tym pani Oramus, na której wykłady uczęszczam i Jacek Inglot. Sam panel odrobinę mnie rozczarował bo podchodził do posthumanizmu z nieco skostniałego i nieaktualnego już punktu widzenia, nie podejmował żadnych wizjonerskich kwestii, mimo, że Toudi dobrze go prowadził. Toudi, swoją drogą, pochwalił się, że ma panel o Posthumanizmie i jeszcze cztery inne w momencie, w którym ja wysmarkałam mu się, że po tym jak przyjęli moją prelekcję o Posthumanizmie odrzucili ją z powodu braku miejsca. Toudi KrUl Empatii xd.

Jednym z na pewno ciekawszych punktów były "Rozdroża historii, czyli o historiach alternatywnych" z Maciejem Parowskim, Markiem Huberathem, Witem Szostakiem, Wojciechem Szydą i Michałem Cetnarowskim. Tyle ciekawych postaci, że aż za mało czasu żeby się wszyscy wypowiedzieli, więc miałam każdego odrobinę, a szkoda, bo każdego z nich byłam ciekawa (a Michała w ogóle lubię słuchać, przynajmniej, dopóki jest względnie trzeźwy).

Potem był wywiad który miał mi pomóc w napisaniu magisterki z Charlsem Strossem. Nie mówcie mu tego, ale namordował się na darmo bo się nie nagrał. Mam ochotę strzelić sobie w łeb, ale on by mi chyba strzelił mocniej ;p. Jest bardzo profesjonalnym, sympatycznym człowiekiem z dość pogodnym usposobieniem i niesamowicie fajną małżonką. To co opowiadał o Accelerando i Wattsie może być nie dla wszystkich ciekawe. Z tych ciekawych dla wszystkich rzeczy powiedział o Pyrkonie, że to największy konwent w Europie i, że byłby bardzo duży nawet na standardy amerykańskie.

Później poszukiwałam Rafała Kosika, żeby wyrwać od niego autograf dla Ubika. Dzięki temu miałam okazję pogratulować Kasi Sienkiewicz-Kosik jej sukcesu i otrzymania nagrody "Promotora Kultury". Na piwie miałam okazję porozmawiać z niewieloma osobami, ale poznałam Cezarego Zbierzchowskiego, którego "Holokaust F" uważam za świetną książkę. Sam Cezary robi niepozorne wrażenie cichego człowieka, może nawet nieznacznie nieśmiałego, w każdym razie ani ponurego ani zadufanego w sobie. Niestety nie udało mi się posłuchać o jego opowiadaniu ani o fizyce kwantowej od Błażeja Jaworowskiego i Młodzika bo ktoś w pobliżu nas upatrzył nas sobie na wyznawców i zajął nas swoją osobą.

Prelekcja Pixar, Młodzik i Szlaczek, zdj R

Jedynym punktem niedzieli prócz zwiedzania zalanego deszczem i nieciekawego miasta z całkiem ładną, ale podobną wszystkim innym, starówką był panel o ekranizacjach (Marcin Zwierzchowski, Krzysztof Piskorski, Wit Szostak, Rafał Kosik, Marcin Przybyłek) panowie przedstawiali poglądy, z którymi się z grubsza zgadzam (że film i książka, to inne środki przekazu i wszystko zależy od nastawienia).

Tego dnia widziałam jeszcze jedną fantastyczną prelekcję o bajkach Pixara. Sala była przepełniona a prowadzącymi byli Młodzik i Szlaczek z "RPGowej grupy Sowa", moi dobrzy przyjaciele. Jako, że poszłam tam po znajomości nie spodziewałam się niczego specjalnego, a zaskoczyli mnie strasznie pozytywnie. Nigdy nie spodziewałam się, że bajki Pixara mogą stanowić spójną całość i ukrywać w sobie jakieś symbole. Widać, że panowie i widzowie znali się na temacie. Potem pożegnaliśmy się z Ubikami i zabraliśmy pociągiem wypchanym jak monopolowy na konwencie do Warszawy, do rzeczywistości, rutyny i pracy.

Rafał Kosik i ja, zdj RotterKadr
Ogrom hali onieśmielał, atrakcji i fajnych punktów programu i ludzi było po prostu kilkakrotnie za dużo, dlatego nie zobaczyłam prawie nic i nie udało mi się usatysfakcjonować głodu towarzystwa. Czuję się trochę jak po bankiecie ze szwedzkim stołem, na którym było dużo jedzenia, ale i tak przez brak czelności do wyciągnięcia po nie ręki, lub dlatego, że stałam za daleko nie udało mi się ani najeść ani wyjść z trzeźwości. A może mówię tak tylko dlatego, że jest pochmurny dzień a ja siedzę w pracy.




Jo, Ubik, Młodzik, Adam, Szlaczek, zdj ja

sobota, 25 stycznia 2014

Ogórkalia

Sezon ogórkowy rozkręca się w najlepsze. Nawet na facebooku nikomu nie chce się spamować i tylko jedni drugim podglądają jakieś niedobitki spamu by czymś desperacko rozpędzić nudę.

Nie ma żadnego konwentu który mogłabym opisać i właściwie niewiele się dzieje, a reklamę przecież zrobić trzeba. Posłałam swoje opowiadania do Esensji i Grabarza Polskiego, a do Creatio Fantastica artykulik o dystopiach i pierwszy odcinek felietonu, w którym mam zamiar demaskować niektóre mity literackie, albo z Ubikiem pisać o dzielnych, radzieckich kosmonautach. 

Znudzeni już teraz mogą przeczytać moje opowiadanie Świat Bezcienia, (lesbijsko-matrixową-cyberpunkową dystopię o kompleksie Eletry xd - ulubiony tekst spa z moich opowiadań), na resztę trzeba będzie jeszcze troszkę poczekać. Dodatkowo zgłosiłam już swój punkt programu na Pyrkon, będzie o Frankensteinie (moim tymczasowym bziku). 
Dodatkowo na Pyrkonie możecie się spodziewać publikacji konkursowej antologii "Miasto Dwa Zero", w którym znajdzie się opowiadanie "Architekt" Grzegorza Piórkowskiego, od siebie mogę powiedzieć, że to opowiadanie dobrze skonstruowane i świetna popisówka umiejętności. Inne opowiadanie "Drzewo" ukaże się w antologii Fabryki Słów pod tytułem "I żywy stąd nie wyjdzie nikt". "Drzewo" niespecjalnie lubię, nie odbiega szczególnie od schematu kanonowych opowiadań wojenno post-apokaliptycznych, ale do antologii raczej będzie pasowało. Już ukazał się od dawna zapowiadany przeze mnie "Cyrograf". Z opublikowanych spająkowych jest moim ulubionym, najbardziej osobistym, dużo w nim wyobraźni i emocji, styl całości bardzo typowy dla autora.

Zanim się spotkamy na Pyrkonie: zyskałam nowego maila, na którego możecie mi wysyłać kwiaty i gołe fotki na czarnych kanapach przy białej ścianie: karolina.cisowska@portoscoffee.pl.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Flakon

Lans 
Po Lublinie nie spodziewałam się zbyt wiele od momentu, w którym obecny tam już Piórkowski streścił mi opis miasta w słowach "kebaby i lombardy", ale okazało się, że z ciemności wyłoniła się za oknami bardzo ładna starówka i białe kamieniczki. Wrażenie zepsuł taksówkarz, który ostrzegł, że na każdej ulicy prócz ścisłego centrum można oberwać.

Hostel Królewska był pełen fandomomiczów, których już pierwszego dnia było słychać przez lubelskie papierowe ściany. Sympatyczne i mało konfliktowe miejsce, sądzę, że na pewno można je polecić przyszłym konwentowiczom o ile pogodzą się z ceną. Stolik w kuchni był świadkiem niecodziennych scen z udziałem fandomowiczów, wódki i Japończyka.
Puszon, Krzysztof Piskorski, Lucek 

Na konwent dotarliśmy w piątek wieczorem. Co dziwne mijani lublinianie nie wiedzieli o co chodzi gdy pytaliśmy o Targi, w których miał się odbyć. Mijane uliczki należały do tych z kategorii "wpierdol", ale na szczęście udało się nam tam dotrzeć bez większych przygód. Hala targowa była bardzo duża i prezentowała się nowocześnie. Słynne w tym roku kolejki jakimś cudem ominęły Falkon, a miejsca akredytacji były znakomicie dostosowane do tego celu. 

z Anią Kańtoch 
Tuż przy wejściu sprawnie działała szatnia i była to ogromna ulga dla konwentowiczów, bo utrzymywano temperaturę była optymalną i komfortową. Wystawcy dostali gigantyczną halę dookoła której odbywały się prelekcje, więc zapewne mogli być zadowoleni bardziej niż na jakimkolwiek konwencie, który widziałam w tym roku. Nieco gorzej mieli prelegenci i pisarze, których sale były porozkładane w miejscach czasem ciężkich do znalezienia, a czasem wyizolowanych z otwartej przestrzeni. Na szczęście mapy w informatorze były dość klarowne, a sam informator bardzo dobrze pomyślany. Organizatorom należy się pochwała za pomysł podzielenia go na trzy części i umieszczenia na jednej wyłącznie tabeli ramowej z nazwiskami prelegentów, w drugim informacji, a w trzecim opowiadania, między innymi Piórkowskiego czy Podlewskiego.
z Panem Pluszakiem 


Pierwsza atrakcja, na którą trafiłam to "Szaleni naukowcy, szalone teorie" Krzysztofa Piskorskiego, który jest wyjątkowo znany z robienia ciekawych, zabawnych i pouczających prelekcji. Trzeba przyznać, że ani przez chwilę się nie nudziłam. Krzyś omawiał najciekawsze przypadki przeprowadzanych radzieckich (zwłaszcza radzieckich!), nazistowskich i amerykańskich badań jak doszywanie psom dodatkowych głów, krzyżowanie ludzi z małpami i takich bardziej odrażających. Omawiał też szalone teorie o przenicowanej ziemi, czy nazistach z wnętrza globu.

Krzyś pomógł nam trafić na swoją kolejną prelekcję, którą prowadził z Geekozaurami "Ciemne strony steampunku". Ciekawie i jeszcze śmieszniej (bo Lucek) opowiadali o realiach w czasach wiktoriańskich, głównie od tej brudnej strony. O obozach pracy dla dzieci, o prostytucji, o prohibicji, o prostytucji, o higienie, o prostytucji, o medycynie, o prostytucji i o dziwkach. Puszon rozdawał publiczności naszą antologię "Ostatni dzień pary" za popisywanie się ignorancją i inne takie. Slajdy i Krzyś były starannie przygotowane, ale prelekcja nie straciła ani trochę na luzie Geekozaurów i stanowiła jedną z najlepszych atrakcji jakie udało mi się zaliczyć na Falkonie.
z Łakiem na kacu
Tego wieczora wyszliśmy ze sławami na kebaba i piwo. Nie obyło się bez ploteczek z fandomu. To najprawdopodobniej kebab a nie ta wódka w hostelu sprawił, że następnego dnia w fatalnym stanie dotarłam na konwent bardzo późno. Za to zwiedziliśmy cały Lublin bo udało nam się zupełnie przypadkiem wpaść po drodze na moich znajomych. Lublin jest odrapany, biedny, potwornie katolicki i na dłuższą metę pewnie nudny, za to śliczny i bardzo wdzięczny jako obiekt do zdjęć. Przydałby się jeszcze z tydzień na sfotografowanie całego i wypróbowanie wszystkich potraw z Pyzatej Chaty.

Następnego dnia poszliśmy na "Porady młodego pisarza" Jacka Komudy, który rozbawił nas niesamowicie sugestią jakoby Anna Kańtoch była młodą pisarką, która zupełnie niedawno wypłynęła z poziomu publikacji internetowych. Reszty nie pamiętam, ale raczej nie było to nic, co pomogłoby mi w przyszłości zdobyć Żuławskiego.
z Toudim pod koniec kaca


Ciekawa okazała się prelekcja "Najważniejsze zagadnienia dotyczące concept artu" Jana Marka na których dowiedziałam się, że concept art polega na projektowaniu postaci, teł i innych elementów gier, a właściwie nie tyle na starannym projektowaniu, co na rzucaniu pomysłów, które przez innych zostają rozwinięte do poziomu projektów. Zazwyczaj są wykonywane w około trzydzieści minut za pomocą tabletów do rysowania i grafiki wektorowej. Bardzo przydatna do tworzenia strojów była dla prelegenta wiedza wyniesiona z rekonstrukcji średniowiecznych. Jan Marek pracował przy produkcji Wiedźmina.

Spotkanie z Kevinem J. Andersonem niestety trochę się dłużyło z powodu flegmatycznej maniery mówienia autora, ale też dlatego, że nie należę do grona jego najwierniejszych fanów. Z tego co pamiętam opowiadał o Diunie, Franku Herbercie i o tym, jak bardzo chciał mu wysłać pierwszy egzemplarz swojej powieści zanim tamten umarł, i jak gigantyczny ma wobec niego dług.

Pan Akrobata
Tego dnia nie wypiłam ani kropli, ale na szczęście poznałam Cranberry i (już drugi raz) Istvana Vistvarego. Za pierwszym razem nieświadoma, że to on zapytałam go o drogę do pubu, gdzie nas zaprowadził.

Zachęceni piątkiem poszliśmy na "Z archiwum podbojów kosmosu" Piskorskiego, gdzie zobaczyliśmy nazistowskie statki kosmiczne w kształcie kosmicznych myśliwców, brytyjskie statki w kształcie „gorących trójkącików”, radzieckie statki przypominające latające kiwi z kiwi dzieciątkami, statki wystrzeliwujące się za pomocą bomb nuklearnych i statki spadające z atmosfery do wody z trupkami, żeby zobaczyć jak te to zniosą.

Popołudnie zajęło zwiedzanie konwentu i robienie zdjęć. Po terenie kręcili się atletyczni capoeiristas i jeszcze bardziej atletyczni atleci. Bardzo podobały mi się występy gejsz na arenie i niektóre pojedynki. Duże zainteresowanie wzbudzały przebrane za półnagość dziewczyny i wesołe hostessy magicznych ogrodów na rolkach. Zwracała uwagę ekipa cosplayowców ze Star Wars, z Metro i kilkoro doktorów Who. Mała z Chobbits żebrała o jedzenie w zamian za możliwość zrobienia jej zdjęcia, podobnie robili gżdacze w zamian za... W sumie to w zamian za to, że byli gżdaczami.

Pan Z Chorą Buzią
Wieczorem odbyły się pokazy mody z modelkami ze zdjętym wyrazem twarzy. Najpierw miały na sobie niespecjalnie interesujące kreacje, efekty pracy jakichś lubelskich studentów, później przebrania do LARPów, które prezentowały się znacznie ciekawiej, ale mnie cieszyła głównie muzyka z herosów, bo dobrze się do niej czytało książkę. Owe pokazy zmarnowały mi niestety większość czasu i ich najciekawszym elementem były komentarze ekipy BziCoola. Niestety jeszcze tego dnia wróciliśmy TLKą do Warszawy dzierżąc bagaż nieco cięższy przez fanty od Toudiego.

Spędziłam czas świetnie i męcząco, czyli jeszcze lepiej.